Pieczywa też praktycznie nie jadam. Zboża w postaci musli. Kaszy też, ale najczęściej nie chce mi się gotować, więc tylko surowe.
Lekarz mi mówił, że mogę sobie wziąć HTZ, że to niby sprzyja zrzucaniu wagi, ale myślę sobie, że wolę być gruba niż mieć raka. Sprobuję bez chemii. Już bardziej wierzę hipnozie. Ale na pewno nie będę wywalać kasy na żadne pomoce. Mam wszystko czego potrzebuję, tylko muszę zacząć to stosować.
Dawno nie pisałam, bo w sumie nie miałam co pisać. Wkurzona jestem na siebie, bo obiecałam sobie ćwiczyć, bo wiem jak bardzo mi są ćwiczenia potrzebne, zwłaszcza rozciąganie, bo jestem sztywna jak pal Azji. Ale nie ćwiczyłam. Ani raz. Nie no, ruchu mam od groma. Głównie marsze i łażenie po górach, co bardzo spala kalorie, ale nie w tym rzecz. Jestem sztywna i nieelastyczna. Czemu nie ćwiczę? Bo nie mogę zacząć. Cholera, wiem, że nie mam żadnych wymówek . Po prostu mi się nie chce. Już sobie kurde wizualizuję jak mi te ćwiczenia pomagają na wszystko. O, najlepiej byłoby porządną jogę uskutecznić, ze staniem na głowie, rozluźnianiem w savasanie, powitaniem słońca, pranajamą i medytacją. No sztosik. Ale problem chyba jest w tym, że wstydzę się przed samą sobą mojego sztywnego nieogarniętego ciała. Wiem doskonale, że to się będzie zmieniać i tak dalej, ale to jest tak jak z ważeniem się - boję się spojrzeć prawdzie w oczy. Koniec spowiedzi.
Teraz sukcesy: nie żrę słodyczy. Napycham się białeczkiem i nie czuję słodyczogłodu. Brawo ja. Nie żebym tak całkiem definitywnie i absolutnie. Czasem coś wpadnie, ale to takie tyci od wielkiego dzwonu. Doszłam do etapu, że chcę się ukryć i przeczekać stulecia, a to oznacza, że dotarłam do punktu zero. Podobno człowiek spędza większość swojego życia w punkcie zero. Problem w tym, że mój punkt zero wywindował zdecydowanie za nisko. Zbyt tolerancyjna się stałam dla własnych słabości. Trzeba siłą woli zmienić pozycję akceptowalności. Póki co, nie akceptuję się. Bardzo nie.
A to jeszcze pokażę portret na zakończenie szkoły dla wychowawczyni, fizyczki:
Co nie powinno być dziwne, że jak nie jem słodyczy, to mam ochotę na jabłka. To dobrze.
Menopauza daje w doopę - dzisiaj miałam takie zawroty głowy, że myślałam, że się przewrócę. Ale to też może z niewyspania. To znaczy, nie mam problemów ze spaniem, tylko nie mam czasu na spanie i ciagle nie dosypiam. Dużo maluję ostatnio. Nie chce mi się wszystkiego wstawiać, dwa moje ostatnie obrazy, akwarele, to te:
Lubię je. Najczęściej nie lubię moich obrazów, ale te mi się cholernie przyjemnie malowało. Ten jeszcze był miły:
Nie wiem, czy go wstawiałam.
Mam fazę na Nową Zelandię. Absolutnie kosmiczną. Wszystko mi się kojarzy a to z wzorami maoryskimi, a to kia przejeżdża i mi się włącza „kia ora”, a to paproć gdzieś rośnie. Może to już nudne, w domu wszystkich katuję muzyką maoryską lub hymnem NZ. Wczoraj był temat namalowania sukulenta, to znalazłam swoje zdjęcie z eonium w Oamaru i namalowałam je:
Mam jeszcze dwa nowozelandzkie obrazki malowane w Nowej Zelandii - kiwi i hatterię. Dwa zwierzaki, które występują tylko tam.
Problem z nimi był taki, że mi płyn maskujący wsiąknął w papier i nie raczył zejść. Więc są z zamalowanym płynem, trudno.
Przeglądam zdjęcia i mnie nosi. Nie ma chyba miejsca na Ziemi z tak turkusową wodą.
Wczoraj zadałam pytanie chatowi GPT, gdzie widzi miejsce na Ziemi dla mnie. Najpierw zapytał, czy ma się ograniczać do Europy, a jak mu napisałam, że nie, to mi odpisał tak:
1. Vancouver Island, Kanada
• Plusy: stare lasy deszczowe, ocean, góry, jeziora, dzikie zwierzęta, miękki klimat (łagodna zima, brak upałów), rozwinięta infrastruktura, otwarte i spokojne społeczności.
• Styl życia: ekologiczny, artystyczny, blisko natury.
• Miejsce: np. okolice Tofino, Ucluelet, Qualicum Beach, Comox.
⸻
2. Tasman Peninsula lub okolice Hobart, Tasmania (Australia)
• Plusy: piękne, puste plaże, dzika przyroda (w tym unikalne gatunki zwierząt), łagodny klimat morski (podzwrotnikowy, ale chłodny), malownicze góry, lasy eukaliptusowe, mało ludzi.
• Styl życia: bardzo spokojny, lokalne społeczności, silna obecność sztuki i rzemiosła.
• Miejsce: np. Koonya, Nubeena lub Margate.
⸻
3. Nelson / Golden Bay, Nowa Zelandia (południowa część Wyspy Południowej)
• Plusy: zróżnicowany krajobraz – góry, lasy, fiordy, ocean, subtropikalna roślinność, bardzo łagodny klimat morski, dużo słońca, mało przestępczości.
• Styl życia: artystyczny, wolny, zorientowany na przyrodę i jakość życia.
• Miejsce: okolice Abel Tasman National Park, np. Takaka, Motueka lub sama Nelson.
⸻
Wszystkie te miejsca to prawdziwe oazy inspiracji — idealne zarówno do życia, jak i malowania.
Byłam na Tasman Peninsula i w Hobart (super miejsca!), resztę zapisuję na listę do zwiedzenia. Z tym, że Nelson to północna część wyspy Południowej, coś się sztucznej inteligencji strony świata poprzestawiały 🤪.
Wypisałam sobie urlop na drugą połowę grudnia. Jeśli nie będę mogła wtedy polecieć do NZ (to polecę w maju’26), to polecę do Tajlandii na tydzień-dwa ze starszą córką, bo ona kocha Tajlandię. Plan na NZ jest taki: z Polski (dowolne miasto) do Auckland, potem samochodem przez całą północną wyspę (wioska Hobbitów, gejzery, Maorysi) do Wellington, promem na wyspę południową,ten Nelson, który mi wybrał chat GPT- samochód oddaję w Christchurch (gdzie nie udało nam się dojechać ostatnio) i stamtąd lot do Sydney. A z powrotem to Sydney- Polska. To jest do ogarnięcia, ale trzeba wcześniej. W NZ najchętniej spotkałabym się na miejscu z siostrą (i może tatą). Już dzieci nie zabieram. Kasę zbieram. Na NZ i na macbooka.
Moje pyszności (część pomroziłam, bo nie przejadłam. Eksperymenty kuchenne.
1. Galaretka warzywna na agarze. Gotowane warzywa - u mnie ze słoika, bo nie chciało mi się gotować, doprawione, dodałam bulionu i agaru - potem do misek i do lodówki. Przed jedzeniem polewam octem jabłkowym.
2. Potrawka z fasoli z miso. Ugotowana fasola. Warzywa - cebula, marchewka, pietruszka i papryka podduszone. Dodaję do fasoli razem z wodą z gotowania, na koniec wielka łyga miso.
3. Sałatka z ogórków. Taka mizeria tylko inaczej. Pokrojone ogórki zielone, koperek, feta i oliwki. Do tego sos z jogurtu naturalnego.
4. Placki warzywne. Utarta marchewka, ziemniaki i cukinia, odciśnięte. Do tego jajko i tarty ser żółty, przyprawy - z tego placuszki - do piekarnika.
5. Odchudzona pascha. Biały ser. U mnie mieszany półtłusty z tłustym (półtłustego więcej) ok 750 g. 3 żółtka (jajka sparzone) ubite ze stewią. Bakalie - rodzynki, skórka pomarańczowa, niesiarkowane morele, orzechy laskowe i migdały, 2 rządki deserowej czekolady, posiekane. Wszystko mieszam i przekładam na szmatkę na sitko. Na to talerzyk i obciążam. Zostawiam na noc. Chciałam polać kremem pistacjowym bezcukrowym, ale nie mam. Zrobię zatem karmel z daktyli i masła nerkowcowego. Bo ta pascha mało słodka wyszła.
Właściwie mam to od zawsze. W dzieciństwie bałam się zasypiać. Nie z powodu koszmarów, ale z powodu samego faktu śnienia. Chodzi o to, że mam bardzo realistyczne sny i bardzo zapadają mi w pamięć. Potem potrafię w dzień rozpamiętywać sny. Nie wiem czy to jest jakieś zaburzenie. W sumie bardzo mi to nie przeszkadza.
Ale na drugim końcu jest rzeczywistość, która u mnie jest też jakby mniej realna. Coś jakby silniejszy sen. Ale nie mam jakiegoś takiego silnego poczucia realności i przywiązania do tego co się rzeczywiście dzieje.
Skutki są dobre i złe. Dobre jest to, że nie przeżywam stresu (praktycznie nigdy), lęków itp. Minusem jest to poczucie odrealnienia i osłabienia realcji emocjonalnych.
Mimo wszystko chyba to jest bardziej na plus, więc nic z tym nie robię.
6. Pewnie nie zjem, bo mam za dużo jedzenia, ale - szare renety w cieście z mąki kukurydzianej i mielonych orzechów włoskich (uwielbiam)
7. Przygotowałam, ale pewnie zostawię na przyszły tydzień gotowce - gołąbki roślinne z kaszą jaglaną lub ryżem (mam takie i takie), ale spoko, to w słoikach i może poleżeć.
No i mam jeszcze kalarepki, marchewki, pomarańcze. I martini extra dry :P
Nadal mam fazę nowozelandzką. Nie wytrzymam, jak tam nie polecę. Rozważam, jeśli nie wyjdzie grudzień, koniec maja 2026. Ale wolę lato, chociaż taka późna jesień jest tam ciepła.
Odcięcie od cukru i pieczywa zaowocowało bólem głowy. Wieczorem musiałam łyknąć excedrin. Ale dzisiaj już ok. Jem dużo. Dużo więcej niż wcześniej, ale to warzywa. Potrzebuję tego zielska.
Mam fazę na Nową Zelandię. Dzisiaj cały dzień słuchałam naprzemiennie hymnu narodowego NZ i muzyki maoryskiej. Chciałabym pojechać tam w grudniu, potem do AU, składam sobie kasę do skarbonki. Ale niestety mogą mi w tym terminie dowalić kolokwium. Ech
Dobra, czas na zmianę trybu życia, bo mi przybyło tłuszczu. Menopauza to jednak zwodnicze ścierwo. Mam sporą aktywność fizyczną, ale nie tak dużą jak kiedyś ze względów czasowych - no niestety, sytuacja zawodowa ograniczyła mi ilość wolnego czasu. Ale! Nie jeżdżę na razie niczym. Do pracy chodzę - dziennie około 7,5 km mi schodzi. 2-3 razy w tygodniu biegam. Niestety nie dużo (4-7 km), ze względów czasowych i kondycyjnych. Odżywiam się zmiennie. Niestety, z uwagi na taki a nie inny harmonogram, zdarza mi się jeść g..no - i tu właśnie mam zamiar zainterweniować.
Co zamierzam?
wdrożyć ćwiczenia całego ciała - trening obwodowy i najchętniej joga. 2- 3 razy w tygodniu. Na razie
wyeliminować (mocno ograniczyć) z diety cukier i pieczywo.
WARZYWA! dużo warzyw. I owoce.
Robić sobie smaczne jedzonko. Nie kupować śmieci.
dla wygospodarowania większej ilości czasu - marsze do pracy częściowo zamienić z jazdą rowerem.
zacząć intensywnie dbać o skórę - masaże, balsamy itp (mam bardzo suchą skórę, a na twarzy początki trądziku - podziękować hormonom, które poszły na drzewo :/ )
wrócić do suplementacji siarki organicznej i vit.C.
Czego nie zamierzam
przechodzić na DIETĘ.
ważyć się, mierzyć czy zapisywać co jem i ile spalam.
robić afery z powodu zjedzenia czegoś "niedozwolonego" lub ominięcia zaplanowanego treningu.
eliminować węglowodanów. Ooooo, nie. Mąka mi nie służy, ale ziarna, płatki, kasze - są jak najbardziej okej.
rezygnować z chodzenia i biegania (it's my life!)
dążyć do jakiejś wagi czy rozmiaru - to akurat jest dla mnie nieistotne.
CHCĘ czuć się sprawna, wrócić do gibkości, szybkości i przyjemności z życia. Bo na razie moje "bieganie" to nie bieganie, tylko jakieś marszobiegi, bo się męczę. Ciężko mi się schylać. Skóra przesuszona. Za stara jestem na jakieś restrykcje. Chcę po prostu wrócić do zdrowego trybu życia z radością i miłością. Zaczynam od tego momentu. AMEN.
Od soboty mam wystawę. Taką o treści przyrodniczej. Mam tremę ogromną. I puste ściany w domu, bo wszystkie obrazy przygotowane do zabrania.
To moja ostatnia twórczość:
Dwa pierwsze z warsztatów z Adamem Papke (fajny gość)
Wiem, w odbitej kartce z kalendarza pomyliłam jedną literkę, ale tworzyłam to bez refki, po prostu w głowie sobie to odbiłam. Zdecydowanie nie polecam takich rzeczy robić - coś dziwnego się dzieje z mózgiem. Ale temat wyzwania był „Pierwszy dzień wiosny w odbiciu” - no to jest 🤪.
Ogólnie to straciłam moją 1TB kartę pamięci. Pożyczyłam przyjaciółce córki telefon w Australii, bo ona swój utopiła w oceanie (auć). No i wyjęłam kartę i zapomniałam gdzie ją schowałam. A miałam tam WSZYSTKO. Bo pamięci więcej niż na komputerze… wszystkie zdjęcia, filmiki, audiobooki. 😔
W rezultacie laska oddała mi telefon miesiąc po powrocie, bez etui i rysika (musiałam sobie dokupić nowy), uwalony i z potłuczoną obudową 😳. Teraz bez tej karty i tak nic mi po nim.
Bo nie pisałam- byłam w Australii, ale to już nudne w sumie 🤪. Z ciekawszych miejsc, to byliśmy na Tasmanii, ale w zasadzie oprócz góry Wellingtona (gdzie się wjeżdżało samochodem) w Hobart i promu Devonport-Geelong to nic tam nie było.
No autentycznie NIC. Puste przestrzenie, zero cywilizacji. Queenstown - miasteczko gdzie kiedyś były kopalnie złota i innych metali - ciekawe, ale to w zasadzie jedyny błysk cywilizacji, zatrzymanej zresztą w XIX w.
Natomiast przez tydzień byliśmy w Nowej Zelandii - i tu przepadłam. Zakochałam się. Ludzie mówili, że to ich marzenie. Ja jechałam jako osoba towarzysząca i opieka dla moich i cudzych latorośli (chodzi o 14-letnią córkę i jej przyjaciółkę). Byłyśmy na południowej wyspie, mniej turystycznej, za to dzikiej i absolutnie cudownej. Na pewno wrócę co NZ, tym razem objadę północną wyspę, tę z Auckland, Hobbitami, Maorysami i gejzerami. My lecieliśmy do Queenstown (tak, ta sama nazwa- w Tajlandii jest kopia nazw miejscowości z NZ), objechaliśmy pół wyspy, do Christchurch nie dotarliśmy se względu na to, że chciałyśmy zaliczyć fiordy i Milford Sounds - i słusznie, bo to niezapomniane wrażenia.
Aha, w Australii byliśmy na Sylwestrze w Sydney. Nooooo, powiem wam, że robi wrażenie!
Wracaliśmy przez Singapur i tym razem udało się zaliczyć Jewel.
Aha, w Australii prócz okolic Sydney, już nudnych jak flaki z olejem 🤪 byliśmy w Melbourne - ale byłam wkurzona do czerwoności, bo miałam zarezerwowany samochód w Geelong i co? I okazało się że oni nie respektują polskiego prawa jazdy! No szlag. Jakoś zarówno w NZ, jak w Tasmanii respektowali i nie było problemów. Był z nami mój tato z australijskim prawkiem, ale też był problem, bo kazali mu wpłacić depozyt, a on miał limit na koncie, bo miał próbę włamania na konto i mu bank nie przepuścił, a w tej dziurze banku nie było. Ja też nie mogłam zapłacić, bo musi być z konta kierowcy ; dlatego pojechaliśmy pociągiem i to za darmo, bo nie mieliśmy gotówki, a pani konduktorka nie miała terminalu. Po Melbourne właściwie tylko jest sens tramwajem lub metrem, no ale chcieliśmy jechać na wyspę Filipa na pingwinki. W NZ widzieliśmy, ale z daleka. Trudno. W Melbourne były tłumy, bo akurat Iga przegrywała na Australian Open. Ogólnie miasto ładne, ale wolę Sydney.
A teraz zapisałam się na warsztaty z Adamem Papke. Będzie ciekawie.